Wstałam dziś nieco wcześniej
niż zwykle. Był to mój wolny dzień, na który planowałam dość
odległą wyprawę.
– Mmm, gdzie idziesz?
Przecież masz dziś wolne. – mruknął zaspany jeszcze Stev.
– Jadę do Alana. Muszę
odsapnąć od tych obłąkańców ze wczoraj. – rzuciłam składając
w kostkę zdjęte chwilę wcześniej ubrania.
– A czego w końcu chcieli? –
spytał przewalając się w moją stronę. Podeszłam do niego i
nachyliłam się.
– Już ci mówiłam –
pocałowałam go. – Niczego. – spojrzałam mu w oczy.
– Nie wierzę ci – chwila
napięcia – ale ufam, że nie robisz nic głupiego.
– Nie musisz się martwić. –
odparłam zamykając za sobą drzwi wyjściowe.
Wyjazd z miasta oczywiście
okazał się być nie lada wyzwaniem. Korek na drodze wyjazdowej
trawił mnie już od dobrej półgodziny. Do tego doszedł wyjątkowo
ciepły jak na listopad dzień.
– Dobrze, że nie wzięłam
stąd okularów. – mruknęłam sięgając do schowka po stronie
pasażera. Założyłam ciemne szkła i włączyłam radio trafiając
akurat na wiadomości drogowe.
– Utrudnienia na drodze
międzystanowej numer 85, wypadek na wysokości dziesiątej ulicy...
– mówiła spikerka.
– Pięknie, kurna. –
rzuciłam i z racji braku lepszego zajęcia rozejrzałam się po
innych pojazdach. Po lewej jakaś matka próbowała okiełznać
dwójkę dzieci rzucających jedzeniem. Z przodu nerwowy biznesmen
trąbił nieustannie rozmawiając przy tym przez telefon. Kiedy tylko
spojrzałam w lusterko podziękowałam sobie, że nie jadłam
śniadania, bo jakaś parka postanowiła skorzystać z chwili przerwy
w ruchu drogowym. Jedyną ciekawą osobą okazał się facet z prawej
strony. Łysy, z dużą ilością tatuaży, robił zimny łokieć, co
raz to strzepując papierosa. Kiedy zauważył, że na niego patrzę
uśmiechnął się z wyższością i zerknął na pudła spoczywające
na tylnym siedzeniu jego samochodu. Wzdychając sięgnęłam po
telefon i wybrałam numer Patricka.
– Cześć. Słuchaj, jeśli
macie kogoś wolnego to wyślijcie go na osiemdziesiątkę piątkę.
Czemu? A bo mam tu podejrzanego gościa z jakimiś pudłami. Na
wysokości dziesiątej, stoimy w korku. Samochód? Jakiś czerwony,
stary, brudny. Numerów ci nie podam, bo nie widzę. Pa. – rzuciłam
rozłączając się. Ponownie spojrzałam na typka i uśmiechnęłam
się wyzywająco. Jego mina już nie była taka wesoła.
~
Około czwartej po południu
wjechałam w końcu na podjazd przy sporej, białej willi otoczonej
drzewami. Parkując, kontem oka dostrzegłam Alana wręczającego
sporą paczkę jakiemuś mężczyźnie. Ten spojrzał na mnie
nerwowo, prawdopodobnie podziękował i odszedł.
– Kto to był? – spytałam
podchodząc do Alana. Był mniej więcej mojego wzrostu o podobnej
karnacji i ciemnych włosach.
– Znajomy. – odparł bez
ociągania. – Kończę właśnie małe przyjęcie i nie chciałem,
żeby jedzenie się zmarnowało. A tak w ogóle to witaj kuzynko.
Dawnośmy się nie widzieli. – dodał z uśmiechem przytulając
mnie.
– Wybacz, ale praca w policji
nie sprzyja zacieśnianiu rodzinnych więzów. – odparłam
odsuwając się od niego.
– Nie wątpię. Wejdź, co
będziemy tak stali. – zachęcił mnie gestem ręki.
Wchodząc do przestronnego
salonu miałam wrażenie jakby przeszło tam z dziesięć
sprzątaczek.
– Jakoś nie widzę tu śladów
obecności imprezy. – rzuciłam przejeżdżając palcem po idealnie
czystej powierzchni białej szafki.
– Nie wiem jak u ciebie, ale
u mnie większość przyjęć – zaakcentował – nie kończy się
toną puszek po piwie i zarzyganą łazienką. – odrzekł nalewając
sobie ciemnego alkoholu.
– Sugerujesz, że skoro nie
mam białej willi to u mnie zawsze jest syf? – spytałam siadając
przy długim szklanym stole.
– Niczego nie sugeruję. –
odparł siadając obok. – Chcesz może coś zjeść? Mam spaghetti.
– W sumie to...chętnie.
– Dobra. Tylko podgrzeję i
już przynoszę. – rzucił kierując się w stronę kuchni.
Około półgodziny później
kończyliśmy już jedzenie. Pomogłam mu pozmywać chcąc jak
najszybciej poruszyć nurtujący mnie temat.
– Słuchaj – zaczęłam,
gdy ponownie zasiedliśmy do stołu. – mam pewien problem. Jakiś
czas temu do mojego szefa przyszło dwóch gości. Na początku
myślałam, że są z FBI czy czegoś podobnego, ale gdy szef wezwał
mnie do siebie wyszło, że ci goście zaprosili mnie do biura jakieś
agencji, o której nigdy nie słyszałam.
– Jakiej agencji? – spytał
spokojnie kierując do ust szklankę z nową porcją ciemnego trunku.
– BOSI. – odparłam, a on
zamarł w nie upiwszy łyku. Postawił szklankę na blacie stołu i
spojrzał na mnie, chociaż może lepszym określeniem byłoby wbił
we mnie przenikliwe spojrzenie piwnych oczu.
– Zaproponowali ci
współpracę?
– Tak mi się wydaje. Nie
powiedzieli tego wprost, ale czego innego mogli by ode mnie chcieć.
– Uważaj na nich. Tajne
agencje nie są bezpieczne.
– Wiesz coś o nich? –
spytałam widząc, że coś jest nie tak.
– Kończmy na dziś. –
powiedział szybko, po czym wstał i zaczął kierować się w stronę
swojej sypialni.
– Alan! – krzyknęłam
również zrywając się z miejsca. – Jeśli coś wiesz, czemu nie
chcesz mi powiedzieć?
– Mel... – szepnął
odwracając się do mnie. – Chcę, żebyś uważała. Wchodzenie w
szeregi ludzi...członków takich agencji może się różnie
skończyć. – ponownie zaczął oddalać się w stronę swojego
pokoju.
Stałam tak, wpatrując się w
jego znikającą za drzwiami sylwetkę, po czym, gdy zniknął
spojrzałam na zegarek wiszący na ścianie.
– Cholera. – syknęłam do
siebie. Zostało mi jedenaście godzin na decyzję, a ja nadal nie
wiedziałam co zrobić. Jeszcze to dziwne zachowanie Alana. Usiadłam
z powrotem na krześle. Wspominali o Lewisie i dowodzie, to jasne, że
chcą mnie szantażować. Pytanie tylko, jak daleko mogą się
posunąć.
– Nie... Nie dam im zrobić
Lewisowi krzywdy. – szepnęłam wstając i cicho, by nie obudzić
śpiącego już zapewne Alana, udałam się do pokoju gościnnego, w
którym zawsze nocowałam. Nastawiłam budzik na 5:30 i bez ociągania
położyłam się spać.
Rano obudził mnie głośny
dźwięk, lecz nie był to alarm. Ktoś dzwonił. Podniosłam leniwie
głowę, ale zaraz zobaczyłam, że jest podejrzanie jasno, za jasno
jak na 5:00. Alan miał chyba jakąś manię na punkcie czasu i w
każdym pomieszczeniu wieszał zegar, chociaż dzisiaj było to dla
mnie bardzo dobre.
– Co kurwa?! – krzyknęłam
widząc, że wskazówki pokazują 9:03. Chwyciłam szybko za telefon.
Na ekranie zobaczyłam to, czego najbardziej się obawiałam.
– Marry? Wszystko dobrze z...
– Mela? – usłyszałam
spanikowany głos siostry. – Zabrali go! Zabrali Lewisa, policja
weszła, zabrali go, mówili o jakimś zabójstwie!
– Uspokój się. – mówiłam
zakładając jednocześnie buty. – Nic mu nie zrobią. Załatwię
to. – odparłam i tym samym skończyłam rozmowę. Schowałam
telefon, zgarnęłam wszystkie swoje rzeczy do ciemnej torby i czym
prędzej opuściłam pomieszczenie.
– Co się dzieje? – spytał
zaskoczony moją gwałtownością kuzyn.
– Te sukinsyny zabrały
Lewisa! – warknęłam. – Muszę wrócić do Atlanty i mu pomóc.
– rzuciłam tylko przechodząc przez drzwi wejściowe. Słyszałam
jak w pośpiechu odstawia trzymany wcześniej kubek z kawą i podąża
za mną.
– Mel...Mel! Pamiętaj, myśl
logicznie i nie podejmuj pochopnych decyzji. Oni za wszelką cenę
będą chcieli cię zwerbować. – to słysząc nim otworzyłam
drzwi w samochodzie.
– Co? – odwróciłam się
do niego. – Czyli znasz ich, wiesz kim są! – rzuciłam
oskarżycielsko. – Dlaczego do kurwy nędzy nie chcesz mi
powiedzieć?!
– Nie zrozumiałabyś. –
szepnął.
– Dlaczego okłamuje mnie
moja własna rodzina.
– Nigdy cię nie okłamałem.
Kiedy mówiłem, że wzbogaciłem się na handlu mówiłem prawdę.
Handluję, ale rzeczami, w których istnienie byś nie uwierzyła.
– Dosyć, nie chcę już tego
słuchać. Jadę do nich i nawet nie próbuj mnie powstrzymywać.
Muszę odzyskać Lewisa. – odparłam nim zamknęłam za sobą drzwi
samochodu i odjechałam.
~
Około godziny dziewiątej
dotarłam pod adres wskazany na wizytówce. Była to kamienica w
centrum miasta, stojąca w ścisłym centrum Atlanty. Zadbana, jasna,
czteropiętrowa, ale bez jakiejkolwiek informacji o swojej
zawartości. Przeszłam przez jej pokaźne drzwi, a moim oczom ukazał
się nowocześnie urządzony hol, z przewagą kolorów szarego i
granatu. Korytarz ten ciągnął się jakieś pięć metrów w przód,
po czym łagodnym łukiem skręcał w prawo. Na tymże skręcie
znajdowało się okienko, za którym siedziała kobieta, w wieku
około sześćdziesięciu lat, o siwych włosach spiętych w
elegancki kok i ubrana w ziemistą garsonkę.
– W czym mogę pomóc? –
spytała pani, której miły głos niezbyt pasował do nieco
naburmuszonej twarzy.
– Kazano mi się tu zgłosić.
– spojrzałam w jej dziwnie nienaturalne oczy.
– Jest pani człowiekiem?
– Co proszę? – zapytałam
zdziwiona.
– Czyli tak. – mruknęła
do siebie zapisując coś. – Proszę chwileczkę poczekać. –
dodała chwytając za słuchawkę telefonu. Korzystając z chwili
rozejrzałam się. Nieopodal drzwi głównych stały w rządku trzy
krzesła biurowe, a po obu ich stronach znajdowały się wysokie,
kwadratowe, szare donice z wężownicami. Zaraz po lewej od wejścia
mieściły się szerokie ciemne drzwi, prawdopodobnie prowadzące do
dalszych pomieszczeń. Tuż za pierwszym zakrętem utworzony był
kolejny odbijający nieco ostrzej w lewo.
– Proszę pójść wzdłuż
korytarzem, zaraz po prawej znajduje się winda. Proszę pojechać na
trzecie piętro. Tam już będą na panią czekać. – powiedziała
uśmiechając się ciepło.
– Dziękuję bardzo.
Rzeczywiście. Kiedy wjechałam
na górę od razu zostałam zaprowadzona pod kolejne spore, tym razem
złocone drzwi. Gdy je przekroczyłam moim oczom ukazał się
elegancki, przestronny gabinet z dużymi oknami, drewnianymi meblami
i zielonymi dodatkami, w postaci dywanu, zasłon i obić foteli.
Zaraz za solidnym biurkiem wyglądając przez okno stał czarnoskóry
mężczyzna w ciemnoszarym garniturze, który zdawał się nie
zwracać na mnie uwagi.
– Melanie Crawford? –
zapytał jakby dla pewności.
– Tak, zgadza się. –
odparłam spoglądając w prawo, gdzie na fotelach spoczywali
Anderson i Baxter, którym rzuciłam złowrogie spojrzenie.
– Leonard
Dale. Cieszę się, że zechciała nas pani tak szybko
odwiedzić. – powiedział odwracając się w moją stronę. To co
zobaczyłam trochę mną wstrząsnęło. Prawie cała prawa połowa
jego twarzy pokryta była bliznami, wskazującymi na poparzenie. –
Proszę wybaczyć mój wygląd. Takie są uroki naszej pracy. –
dodał zachowując przez cały czas pokerową twarz.
– Skoro już się tu
znalazłam, to mogłabym się dowiedzieć o co w tym wszystkim
chodzi? Dlaczego porwaliście mojego siostrzeńca? – spytałam
podniesionym głosem. Mężczyzna spojrzał na Baxtera, a ten czując na sobie wzrok dyrektor natychmiast wstał i wyszedł.
– Ależ naturalnie. –
zaczął siadając jednocześnie za biurkiem. – Proszę spocząć.
– dodał wskazując na krzesło przed sobą. – Zacznę od
początku. Zapewne nie wie pani nawet w siedzibie jakiej agencji się
pani znajduje. Otóż jesteśmy tajną rządową agencją oficjalnie
działającą jako Biuro Spraw Niewyjaśnionych. W praktyce jednak
nasze biuro nazywa się B.O.S.I.
– Czyli?
– Nadnaturalne Biuro
Dochodzeniowe.
– Jakie przepraszam bardzo? –
spytałam nie dowierzając.
– Nadnaturalne. Zajmujemy się
sprawami tak zwanych Istot Nadnaturalnych, czyli wampirów,
wilkołaków, czarownic i tym podobnych.
– Pan chyba żartuje.
– Mówię jak najbardziej
poważnie.
– Nie, to jakiś obłęd. –
rzuciłam wstając.
– Myślałem, że Anderson
panią przekonał? – powiedział spoglądając na wspomnianego
mężczyznę, a ten kiwnął twierdząco głową.
– Bo przekonałem. –
podniósł się z fotela i począł iść w naszą stronę. –
Użyłem przy tym solidnego argumentu.
– Ah tak? – rzuciłam,
jednak gdy nikt nie zareagował dodałam. – Ten człowiek mnie
szantażuje! – krzyknęłam wskazując na Andersona. – Mówiłam,
że porwaliście mojego siostrzeńca!
– Spokojnie, proszę się tak
nie unosić. Pan Baxter już po niego poszedł. A tobie mówiłem,
żebyś spróbował stosować jakieś inne metody. – zwrócił się
do Andersona.
– Pan się godzi na coś
takiego? – spytałam zszokowana.
– W wyjątkowych sytuacjach
wszystkie chwyty są dozwolone.
– Hah, czyli jestem wyjątkową
sytuacją. – dodałam nieco ironicznie.
– Możemy dokończyć naszą
rozmowę? Jako dyrektor mam jeszcze sporo obowiązków.
– Oczywiście. – burknęłam.
Nie wiem czy dobrze zrobiłam przychodząc tu. W tym też momencie do
pomieszczenia wszedł Baxter.
– Dzieciak jedzie do domu. –
rzucił szybko, na co Dale tylko kiwnął głową. Ja natomiast
odetchnęłam z ulgą.
– Ponieważ w policji była
pani śledczym, zostanie pani przydzielona do duetu razem ze starszym
agentem, który opowie pani co nieco o naszym biurze. – tu
przerwał dając znak Baxterowi, który ponownie wyszedł.
– Chwila moment. –
przerwałam mu. – Jak to była, jaki duet? Jeszcze się na nic nie
zgodziłam.
– Chciała pani abyśmy
wypuścili pani siostrzeńca. Potraktowałem to jako zgodę. Niech
się pani tak nie obawia. Nie poczuje pani różnicy. – odparł
przyglądając mi się uważnie. Analizując wszystko co się do tej
pory stało...sama nie wiedziałam co się tak naprawdę dzieje. W
jednej chwili moje życie się przekręciło i najwyraźniej za nic
nie będzie chciało wrócić do normy.
– Rozumiem.
– Cieszy mnie to bardzo.
Wracając jednak do tematu. Naturalnie będzie pani musiała przejść
jeszcze szkolenie zanim dostanie pani naszą odznakę i pełnie
uprawnień, ale ze względu na...pewne problemy musi się pani
zadowolić tymczasową legitymacją uprawniającą do poruszania się
po budynku. – gdy skończył ktoś zapukał do drzwi. Dale nakazał
gościowi wejście, po czym wstał. – Przedstawiam pani nowego
partnera.
Odwróciłam się na krześle i
spojrzałam za siebie. Do pomieszczenia wszedł Baxter, a tuż po nim
wkroczył blond-włosy mężczyzna w okolicy trzydziestki. Był
niewiele wyższy ode mnie miał nie więcej niż metr osiemdziesiąt.
Jego przydługie włosy, lekki zarost i podkrążone oczy sprawiały
wrażenie nieco zaniedbanego i zmęczonego, a poszarzała koszula i
jasnobrązowa skórzana marynarka przywodziły na myśl całkiem
schludnego menela.
– Daniel North. –
przedstawił się podchodząc do mnie i wyciągnął, na szczęście
czystą rękę przed siebie. Dość szybko wstałam i uścisnęłam
mu dłoń.
– Melanie Crawford. –
powiedziałam spoglądając w jego czysto szare tęczówki. Tak samo
jak w oczach pani z recepcji, tak i w jego było coś dziwnego i
niepokojącego, a jednocześnie fascynującego.
– North, zabierz nową
koleżankę na zwiedzanie. – posłał mu stanowcze spojrzenie.
– Tak jest szefie. –
odpowiedział uśmiechając się słabo, po czym razem opuściliśmy
pomieszczenie.
W milczeniu podążaliśmy
jasnym korytarzem, szłam krok za nim. Mężczyzna trzymał ręce w
kieszeniach i wydawał się niespecjalnie zainteresowany moją
obecnością.
– Przepraszam za mój
dzisiejszy stan, miałem ciężką noc. – powiedział odwracając
się do mnie, jednak nie zmniejszając tempa.
– Nic nie szkodzi. Powiesz mi
o co chodzi z tymi cały wampirami...wilkołakami?
– O nic, po prostu są. –
rzucił beznamiętnie na powrót spoglądając przed siebie.
– Jak... jak to są? Wiem, że
moje pytania są upierdliwe, ale nie jest możliwym, żeby takie
stworzenia istniały!
– A jednak istnieją i dam ci
na to prosty dowód. – dodał przystając i odwracając się
spojrzał mi prosto w oczy. Cofnęłam się o krok, gdy ujrzałam ich
żółtawą barwę, jednak jeszcze bardziej przeraziły mnie jego
długie, jak u drapieżnego zwierzęcia zęby wystające z
wydłużonego, paskudnego pyska.
– Czym ty kurwa jesteś?! –
wrzasnęłam. W jednym momencie jego twarz wróciła do normy.
– Wilkołakiem. – odparł
nie spuszczając ze mnie wzroku. Oparłam
się o ścianę i lewą ręką chwyciłam się za czoło.
– W co ja się wpakowałam.
– Spokojnie, ja nie jestem
taki zły w porównaniu do niektórych. – spojrzał na zegarek
wiszący na ścianie. – Mamy sporo czasu na rozmowę. Może
przejdziemy się do jakiegoś baru, albo jeśli wolisz restauracji?
– Chyba wybieram bar. –
odparłam niemrawo.
– Chodźmy więc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz