sobota, 20 lutego 2016

"Arbitrium" część III



„Czasem masz do wyboru dwie złe decyzje i przymus podjęcia którejś z nich.”




Wstałam dziś nieco wcześniej niż zwykle. Był to mój wolny dzień, na który planowałam dość odległą wyprawę.
– Mmm, gdzie idziesz? Przecież masz dziś wolne. – mruknął zaspany jeszcze Stev.
– Jadę do Alana. Muszę odsapnąć od tych obłąkańców ze wczoraj. – rzuciłam składając w kostkę zdjęte chwilę wcześniej ubrania.
– A czego w końcu chcieli? – spytał przewalając się w moją stronę. Podeszłam do niego i nachyliłam się.
– Już ci mówiłam – pocałowałam go. – Niczego. – spojrzałam mu w oczy.
– Nie wierzę ci – chwila napięcia – ale ufam, że nie robisz nic głupiego.
– Nie musisz się martwić. – odparłam zamykając za sobą drzwi wyjściowe.
Wyjazd z miasta oczywiście okazał się być nie lada wyzwaniem. Korek na drodze wyjazdowej trawił mnie już od dobrej półgodziny. Do tego doszedł wyjątkowo ciepły jak na listopad dzień.
– Dobrze, że nie wzięłam stąd okularów. – mruknęłam sięgając do schowka po stronie pasażera. Założyłam ciemne szkła i włączyłam radio trafiając akurat na wiadomości drogowe.
– Utrudnienia na drodze międzystanowej numer 85, wypadek na wysokości dziesiątej ulicy... – mówiła spikerka.
– Pięknie, kurna. – rzuciłam i z racji braku lepszego zajęcia rozejrzałam się po innych pojazdach. Po lewej jakaś matka próbowała okiełznać dwójkę dzieci rzucających jedzeniem. Z przodu nerwowy biznesmen trąbił nieustannie rozmawiając przy tym przez telefon. Kiedy tylko spojrzałam w lusterko podziękowałam sobie, że nie jadłam śniadania, bo jakaś parka postanowiła skorzystać z chwili przerwy w ruchu drogowym. Jedyną ciekawą osobą okazał się facet z prawej strony. Łysy, z dużą ilością tatuaży, robił zimny łokieć, co raz to strzepując papierosa. Kiedy zauważył, że na niego patrzę uśmiechnął się z wyższością i zerknął na pudła spoczywające na tylnym siedzeniu jego samochodu. Wzdychając sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Patricka.
– Cześć. Słuchaj, jeśli macie kogoś wolnego to wyślijcie go na osiemdziesiątkę piątkę. Czemu? A bo mam tu podejrzanego gościa z jakimiś pudłami. Na wysokości dziesiątej, stoimy w korku. Samochód? Jakiś czerwony, stary, brudny. Numerów ci nie podam, bo nie widzę. Pa. – rzuciłam rozłączając się. Ponownie spojrzałam na typka i uśmiechnęłam się wyzywająco. Jego mina już nie była taka wesoła.

~

Około czwartej po południu wjechałam w końcu na podjazd przy sporej, białej willi otoczonej drzewami. Parkując, kontem oka dostrzegłam Alana wręczającego sporą paczkę jakiemuś mężczyźnie. Ten spojrzał na mnie nerwowo, prawdopodobnie podziękował i odszedł.
– Kto to był? – spytałam podchodząc do Alana. Był mniej więcej mojego wzrostu o podobnej karnacji i ciemnych włosach.
– Znajomy. – odparł bez ociągania. – Kończę właśnie małe przyjęcie i nie chciałem, żeby jedzenie się zmarnowało. A tak w ogóle to witaj kuzynko. Dawnośmy się nie widzieli. – dodał z uśmiechem przytulając mnie.
– Wybacz, ale praca w policji nie sprzyja zacieśnianiu rodzinnych więzów. – odparłam odsuwając się od niego.
– Nie wątpię. Wejdź, co będziemy tak stali. – zachęcił mnie gestem ręki.
Wchodząc do przestronnego salonu miałam wrażenie jakby przeszło tam z dziesięć sprzątaczek.
– Jakoś nie widzę tu śladów obecności imprezy. – rzuciłam przejeżdżając palcem po idealnie czystej powierzchni białej szafki.
– Nie wiem jak u ciebie, ale u mnie większość przyjęć – zaakcentował – nie kończy się toną puszek po piwie i zarzyganą łazienką. – odrzekł nalewając sobie ciemnego alkoholu.
– Sugerujesz, że skoro nie mam białej willi to u mnie zawsze jest syf? – spytałam siadając przy długim szklanym stole.
– Niczego nie sugeruję. – odparł siadając obok. – Chcesz może coś zjeść? Mam spaghetti.
– W sumie to...chętnie.
– Dobra. Tylko podgrzeję i już przynoszę. – rzucił kierując się w stronę kuchni.
Około półgodziny później kończyliśmy już jedzenie. Pomogłam mu pozmywać chcąc jak najszybciej poruszyć nurtujący mnie temat.
– Słuchaj – zaczęłam, gdy ponownie zasiedliśmy do stołu. – mam pewien problem. Jakiś czas temu do mojego szefa przyszło dwóch gości. Na początku myślałam, że są z FBI czy czegoś podobnego, ale gdy szef wezwał mnie do siebie wyszło, że ci goście zaprosili mnie do biura jakieś agencji, o której nigdy nie słyszałam.
– Jakiej agencji? – spytał spokojnie kierując do ust szklankę z nową porcją ciemnego trunku.
– BOSI. – odparłam, a on zamarł w nie upiwszy łyku. Postawił szklankę na blacie stołu i spojrzał na mnie, chociaż może lepszym określeniem byłoby wbił we mnie przenikliwe spojrzenie piwnych oczu.
– Zaproponowali ci współpracę?
– Tak mi się wydaje. Nie powiedzieli tego wprost, ale czego innego mogli by ode mnie chcieć.
– Uważaj na nich. Tajne agencje nie są bezpieczne.
– Wiesz coś o nich? – spytałam widząc, że coś jest nie tak.
– Kończmy na dziś. – powiedział szybko, po czym wstał i zaczął kierować się w stronę swojej sypialni.
– Alan! – krzyknęłam również zrywając się z miejsca. – Jeśli coś wiesz, czemu nie chcesz mi powiedzieć?
– Mel... – szepnął odwracając się do mnie. – Chcę, żebyś uważała. Wchodzenie w szeregi ludzi...członków takich agencji może się różnie skończyć. – ponownie zaczął oddalać się w stronę swojego pokoju.
Stałam tak, wpatrując się w jego znikającą za drzwiami sylwetkę, po czym, gdy zniknął spojrzałam na zegarek wiszący na ścianie.
– Cholera. – syknęłam do siebie. Zostało mi jedenaście godzin na decyzję, a ja nadal nie wiedziałam co zrobić. Jeszcze to dziwne zachowanie Alana. Usiadłam z powrotem na krześle. Wspominali o Lewisie i dowodzie, to jasne, że chcą mnie szantażować. Pytanie tylko, jak daleko mogą się posunąć.
– Nie... Nie dam im zrobić Lewisowi krzywdy. – szepnęłam wstając i cicho, by nie obudzić śpiącego już zapewne Alana, udałam się do pokoju gościnnego, w którym zawsze nocowałam. Nastawiłam budzik na 5:30 i bez ociągania położyłam się spać.
Rano obudził mnie głośny dźwięk, lecz nie był to alarm. Ktoś dzwonił. Podniosłam leniwie głowę, ale zaraz zobaczyłam, że jest podejrzanie jasno, za jasno jak na 5:00. Alan miał chyba jakąś manię na punkcie czasu i w każdym pomieszczeniu wieszał zegar, chociaż dzisiaj było to dla mnie bardzo dobre.
– Co kurwa?! – krzyknęłam widząc, że wskazówki pokazują 9:03. Chwyciłam szybko za telefon. Na ekranie zobaczyłam to, czego najbardziej się obawiałam.
– Marry? Wszystko dobrze z...
– Mela? – usłyszałam spanikowany głos siostry. – Zabrali go! Zabrali Lewisa, policja weszła, zabrali go, mówili o jakimś zabójstwie!
– Uspokój się. – mówiłam zakładając jednocześnie buty. – Nic mu nie zrobią. Załatwię to. – odparłam i tym samym skończyłam rozmowę. Schowałam telefon, zgarnęłam wszystkie swoje rzeczy do ciemnej torby i czym prędzej opuściłam pomieszczenie.
– Co się dzieje? – spytał zaskoczony moją gwałtownością kuzyn.
– Te sukinsyny zabrały Lewisa! – warknęłam. – Muszę wrócić do Atlanty i mu pomóc. – rzuciłam tylko przechodząc przez drzwi wejściowe. Słyszałam jak w pośpiechu odstawia trzymany wcześniej kubek z kawą i podąża za mną.
– Mel...Mel! Pamiętaj, myśl logicznie i nie podejmuj pochopnych decyzji. Oni za wszelką cenę będą chcieli cię zwerbować. – to słysząc nim otworzyłam drzwi w samochodzie.
– Co? – odwróciłam się do niego. – Czyli znasz ich, wiesz kim są! – rzuciłam oskarżycielsko. – Dlaczego do kurwy nędzy nie chcesz mi powiedzieć?!
– Nie zrozumiałabyś. – szepnął.
– Dlaczego okłamuje mnie moja własna rodzina.
– Nigdy cię nie okłamałem. Kiedy mówiłem, że wzbogaciłem się na handlu mówiłem prawdę. Handluję, ale rzeczami, w których istnienie byś nie uwierzyła.
– Dosyć, nie chcę już tego słuchać. Jadę do nich i nawet nie próbuj mnie powstrzymywać. Muszę odzyskać Lewisa. – odparłam nim zamknęłam za sobą drzwi samochodu i odjechałam.
~

Około godziny dziewiątej dotarłam pod adres wskazany na wizytówce. Była to kamienica w centrum miasta, stojąca w ścisłym centrum Atlanty. Zadbana, jasna, czteropiętrowa, ale bez jakiejkolwiek informacji o swojej zawartości. Przeszłam przez jej pokaźne drzwi, a moim oczom ukazał się nowocześnie urządzony hol, z przewagą kolorów szarego i granatu. Korytarz ten ciągnął się jakieś pięć metrów w przód, po czym łagodnym łukiem skręcał w prawo. Na tymże skręcie znajdowało się okienko, za którym siedziała kobieta, w wieku około sześćdziesięciu lat, o siwych włosach spiętych w elegancki kok i ubrana w ziemistą garsonkę.
– W czym mogę pomóc? – spytała pani, której miły głos niezbyt pasował do nieco naburmuszonej twarzy.
– Kazano mi się tu zgłosić. – spojrzałam w jej dziwnie nienaturalne oczy.
– Jest pani człowiekiem?
– Co proszę? – zapytałam zdziwiona.
– Czyli tak. – mruknęła do siebie zapisując coś. – Proszę chwileczkę poczekać. – dodała chwytając za słuchawkę telefonu. Korzystając z chwili rozejrzałam się. Nieopodal drzwi głównych stały w rządku trzy krzesła biurowe, a po obu ich stronach znajdowały się wysokie, kwadratowe, szare donice z wężownicami. Zaraz po lewej od wejścia mieściły się szerokie ciemne drzwi, prawdopodobnie prowadzące do dalszych pomieszczeń. Tuż za pierwszym zakrętem utworzony był kolejny odbijający nieco ostrzej w lewo.
– Proszę pójść wzdłuż korytarzem, zaraz po prawej znajduje się winda. Proszę pojechać na trzecie piętro. Tam już będą na panią czekać. – powiedziała uśmiechając się ciepło.
– Dziękuję bardzo.
Rzeczywiście. Kiedy wjechałam na górę od razu zostałam zaprowadzona pod kolejne spore, tym razem złocone drzwi. Gdy je przekroczyłam moim oczom ukazał się elegancki, przestronny gabinet z dużymi oknami, drewnianymi meblami i zielonymi dodatkami, w postaci dywanu, zasłon i obić foteli. Zaraz za solidnym biurkiem wyglądając przez okno stał czarnoskóry mężczyzna w ciemnoszarym garniturze, który zdawał się nie zwracać na mnie uwagi.
– Melanie Crawford? – zapytał jakby dla pewności.
– Tak, zgadza się. – odparłam spoglądając w prawo, gdzie na fotelach spoczywali Anderson i Baxter, którym rzuciłam złowrogie spojrzenie.
– Leonard Dale. Cieszę się, że zechciała nas pani tak szybko odwiedzić. – powiedział odwracając się w moją stronę. To co zobaczyłam trochę mną wstrząsnęło. Prawie cała prawa połowa jego twarzy pokryta była bliznami, wskazującymi na poparzenie. – Proszę wybaczyć mój wygląd. Takie są uroki naszej pracy. – dodał zachowując przez cały czas pokerową twarz.
– Skoro już się tu znalazłam, to mogłabym się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego porwaliście mojego siostrzeńca? – spytałam podniesionym głosem. Mężczyzna spojrzał na Baxtera, a ten czując na sobie wzrok dyrektor natychmiast wstał i wyszedł.
– Ależ naturalnie. – zaczął siadając jednocześnie za biurkiem. – Proszę spocząć. – dodał wskazując na krzesło przed sobą. – Zacznę od początku. Zapewne nie wie pani nawet w siedzibie jakiej agencji się pani znajduje. Otóż jesteśmy tajną rządową agencją oficjalnie działającą jako Biuro Spraw Niewyjaśnionych. W praktyce jednak nasze biuro nazywa się B.O.S.I.
– Czyli?
– Nadnaturalne Biuro Dochodzeniowe.
– Jakie przepraszam bardzo? – spytałam nie dowierzając.
– Nadnaturalne. Zajmujemy się sprawami tak zwanych Istot Nadnaturalnych, czyli wampirów, wilkołaków, czarownic i tym podobnych.
– Pan chyba żartuje.
– Mówię jak najbardziej poważnie.
– Nie, to jakiś obłęd. – rzuciłam wstając.
– Myślałem, że Anderson panią przekonał? – powiedział spoglądając na wspomnianego mężczyznę, a ten kiwnął twierdząco głową.
– Bo przekonałem. – podniósł się z fotela i począł iść w naszą stronę. – Użyłem przy tym solidnego argumentu.
– Ah tak? – rzuciłam, jednak gdy nikt nie zareagował dodałam. – Ten człowiek mnie szantażuje! – krzyknęłam wskazując na Andersona. – Mówiłam, że porwaliście mojego siostrzeńca!
– Spokojnie, proszę się tak nie unosić. Pan Baxter już po niego poszedł. A tobie mówiłem, żebyś spróbował stosować jakieś inne metody. – zwrócił się do Andersona.
– Pan się godzi na coś takiego? – spytałam zszokowana.
– W wyjątkowych sytuacjach wszystkie chwyty są dozwolone.
– Hah, czyli jestem wyjątkową sytuacją. – dodałam nieco ironicznie.
– Możemy dokończyć naszą rozmowę? Jako dyrektor mam jeszcze sporo obowiązków.
– Oczywiście. – burknęłam. Nie wiem czy dobrze zrobiłam przychodząc tu. W tym też momencie do pomieszczenia wszedł Baxter.
– Dzieciak jedzie do domu. – rzucił szybko, na co Dale tylko kiwnął głową. Ja natomiast odetchnęłam z ulgą.
– Ponieważ w policji była pani śledczym, zostanie pani przydzielona do duetu razem ze starszym agentem, który opowie pani co nieco o naszym biurze. – tu przerwał dając znak Baxterowi, który ponownie wyszedł.
– Chwila moment. – przerwałam mu. – Jak to była, jaki duet? Jeszcze się na nic nie zgodziłam.
– Chciała pani abyśmy wypuścili pani siostrzeńca. Potraktowałem to jako zgodę. Niech się pani tak nie obawia. Nie poczuje pani różnicy. – odparł przyglądając mi się uważnie. Analizując wszystko co się do tej pory stało...sama nie wiedziałam co się tak naprawdę dzieje. W jednej chwili moje życie się przekręciło i najwyraźniej za nic nie będzie chciało wrócić do normy.
– Rozumiem.
– Cieszy mnie to bardzo. Wracając jednak do tematu. Naturalnie będzie pani musiała przejść jeszcze szkolenie zanim dostanie pani naszą odznakę i pełnie uprawnień, ale ze względu na...pewne problemy musi się pani zadowolić tymczasową legitymacją uprawniającą do poruszania się po budynku. – gdy skończył ktoś zapukał do drzwi. Dale nakazał gościowi wejście, po czym wstał. – Przedstawiam pani nowego partnera.
Odwróciłam się na krześle i spojrzałam za siebie. Do pomieszczenia wszedł Baxter, a tuż po nim wkroczył blond-włosy mężczyzna w okolicy trzydziestki. Był niewiele wyższy ode mnie miał nie więcej niż metr osiemdziesiąt. Jego przydługie włosy, lekki zarost i podkrążone oczy sprawiały wrażenie nieco zaniedbanego i zmęczonego, a poszarzała koszula i jasnobrązowa skórzana marynarka przywodziły na myśl całkiem schludnego menela.
– Daniel North. – przedstawił się podchodząc do mnie i wyciągnął, na szczęście czystą rękę przed siebie. Dość szybko wstałam i uścisnęłam mu dłoń.
– Melanie Crawford. – powiedziałam spoglądając w jego czysto szare tęczówki. Tak samo jak w oczach pani z recepcji, tak i w jego było coś dziwnego i niepokojącego, a jednocześnie fascynującego.
– North, zabierz nową koleżankę na zwiedzanie. – posłał mu stanowcze spojrzenie.
– Tak jest szefie. – odpowiedział uśmiechając się słabo, po czym razem opuściliśmy pomieszczenie.
W milczeniu podążaliśmy jasnym korytarzem, szłam krok za nim. Mężczyzna trzymał ręce w kieszeniach i wydawał się niespecjalnie zainteresowany moją obecnością.
– Przepraszam za mój dzisiejszy stan, miałem ciężką noc. – powiedział odwracając się do mnie, jednak nie zmniejszając tempa.
– Nic nie szkodzi. Powiesz mi o co chodzi z tymi cały wampirami...wilkołakami?
– O nic, po prostu są. – rzucił beznamiętnie na powrót spoglądając przed siebie.
– Jak... jak to są? Wiem, że moje pytania są upierdliwe, ale nie jest możliwym, żeby takie stworzenia istniały!
– A jednak istnieją i dam ci na to prosty dowód. – dodał przystając i odwracając się spojrzał mi prosto w oczy. Cofnęłam się o krok, gdy ujrzałam ich żółtawą barwę, jednak jeszcze bardziej przeraziły mnie jego długie, jak u drapieżnego zwierzęcia zęby wystające z wydłużonego, paskudnego pyska.
– Czym ty kurwa jesteś?! – wrzasnęłam. W jednym momencie jego twarz wróciła do normy.
– Wilkołakiem. – odparł nie spuszczając ze mnie wzroku. Oparłam się o ścianę i lewą ręką chwyciłam się za czoło.
– W co ja się wpakowałam.
– Spokojnie, ja nie jestem taki zły w porównaniu do niektórych. – spojrzał na zegarek wiszący na ścianie. – Mamy sporo czasu na rozmowę. Może przejdziemy się do jakiegoś baru, albo jeśli wolisz restauracji?
– Chyba wybieram bar. – odparłam niemrawo.
– Chodźmy więc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz